Wczoraj Papież Franciszek odleciał z Polski i Światowe Dni Młodzieży oficjalnie się skończyły. Wielu moich znajomych ewakuowało się z Krakowa w obawie przed tym, co miało się dziać w mieście podczas ŚDM. A co się działo? Na blogach i facebooku czytałam: „pozdrawiam z piekła”, „niech to się wreszcie skończy”. Matki narzekały, że nie mogą wyjść na spacer z małymi dziećmi, bo hałas, bo tłum. Nad blokami latały helikoptery, miało się wrażenie, że wlecą zaraz w okno.
A wiecie jak to wyglądało z mojej perspektywy? Można na to narzekać jak połowa mieszkańców, albo cieszyć się z tego, że było bezpiecznie. Można marudzić, że był hałas i dużo ludzi, albo cieszyć się z nowych znajomości, które można było zawrzeć na każdym kroku. Helikoptery były chyba bardziej uciążliwe dla mnie niż dla Anielki, bo jej nie przeszkadzało to w wysypianiu się.
Zastanawiam się, czemu jesteśmy takim marudzącym narodem. Ludzie z całego świata zjechali się do nas, żeby wziąć udział w takich wydarzeniach a lokalna społeczność w dużej mierze przed nimi pouciekała. Dosłownie, pusto na ulicach, pusto w sklepach.
Ja byłam przeogromnie szczęśliwa, że wychodząc na spacer słyszałam radosne koncerty uwielbieniowe. Po drodze spotykałam szczęśliwych ludzi z różnych krajów. Wchodząc do tramwaju jeszcze nigdy nie widziałam tylu chętnych na wnoszenie wózka. Zazwyczaj trzeba ich dobrze poszukać.
Niestety nie byłam w stanie wziąć bezpośredniego udziału we wszystkich wydarzeniach, ale przez miniony tydzień nasz dom był mini cukiernią na potrzeby ŚDM. Przewinęło się u nas mnóstwo ludzi, którzy zostawiali po sobie samą radość i dobrą energię. Wiele osób zobaczyło, że można się modlić z radością, że można skakać i tańczyć przed Bogiem.
I tak sobie myślę, że można brać udział w tych samych wydarzeniach i widzieć zupełnie różne rzeczy. Pytanie, co się bierze dla siebie. Ja wzięłam tyle dobrego, ile mogłam i trochę mi szkoda, że już po wszystkim.