Jakiś czas temu pisałam Wam o moim krótkim pobycie w Paryżu. O wrażeniach możecie poczytać tutaj, dziś jednak chciałabym się skupić na czym innym, a mianowicie na Paryżu, pokazanym przez samą Julię Child. Stali czytelnicy pewnie zdążyli już zauważyć, iż bardzo lubię tę kulinarną ikonę;) Mam wrażenie, że była to niesamowita kobieta, na pewno odważna, w końcu była agentką podczas wojny! Chwytała życie i korzystała z niego pięknie. Może nawet za jej sprawą zawsze tak bardzo ciągnęło mnie do Paryża, a już szczególnie po przeczytaniu jej książki „Moje życie we Francji”. Dlatego już przed wyjazdem planowałam sobie miejsca, które chciałabym zobaczyć, a o których pisała Julia. Miało to dla mnie jakiś taki swój urok, trochę jak podróż w czasie, przeniesienie się do miejsc, które były tak barwnie przez nią opisywane. Na pewno było to bardzo ciekawe doświadczenie:)
No to zaczynamy!
Mimo iż to nie Paryż, to nie mogę pominąć tego miejsca. Udało mi się namierzyć restaurację La Couronne w Rouen, w której Julia zjadła swój pierwszy francuski posiłek. Nie byle co, moi drodzy, skoro jest opisany przez nią na 5 stronach książki, a sama Julia mówiła, że był to najbardziej ekscytujący posiłek w jej życiu. W restauracji znajdziecie nawet menu Julii Child, a więc ostrygi, solę w sosie maślanym, zieloną sałatę i deser z białego sera. Cena 65 EUR – cóż, za sławę się płaci;)
„Przewodnik Michelina skierował nas do Restaurant La Couronne, którą urządzono w średniowiecznym drewnianym domostwie z 1345 roku. Paul kroczył śmiało naprzód, ciesząc się na myśl o tym, co go czeka. Ja zostałam trochę z tyłu. Bałam się, że nie wyglądam dość szykownie, że nie będę umiała wyrazić, o co mi chodzi, a kelnerzy będą kręcić swoimi długimi, galicyjskimi nosami na jankeskich turystów.”*
Ciekawa jestem, czy restauracja wciąż jest tak dobra jak wcześniej, niemniej jednak nie miałam możliwości zweryfikowania. Jeśli tam zjecie to dajcie znać, czy było warto!
Będąc w Paryżu, koniecznie chciałam zjeść oryginalną zupę cebulową, wybrałam Au Pied de Cochon, gdzie jadała ją niegdyś Julia. No i cóż,za 8,5 EUR zjadłam pięknie wyglądającą zupę cebulową, która w smaku już taka szałowa nie była… Bardzo słona, tak bardzo, że oboje z mężem nie byliśmy w stanie jej dokończyć. Także szkoda, że w ten sposób moje wyobrażenia twardo zetknęły się z rzeczywistością, wolę moją wersję tej zupy;) Widocznie lata temu było tu lepiej.
No ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, bo mimo iż zupa była za słona, to tuż obok restauracji znajduje się wyczekany przeze mnie Dehillerin! Sklep z wszystkim tym, co kucharenki kochają najbardziej:) Niezliczona ilość rondelków, patelni i wszelkiego rodzaju akcesoriów kuchennych. Na pamiątkę przywiozłam sobie małą patelenkę, na której zmieści się akurat jedno jajko sadzone oraz prostokątną podłużną foremkę na tartę z wyjmowanym dnem, a co!:) Z tego co czytałam Julia była równie podekscytowana swoją pierwszą wizytą w tym czarującym sklepie.
„Kiedy w końcu dotarliśmy do Dehillerin, stanęłam jak wryta. Dehillerin to sklep ze sprzętem kuchennym wszech czasów, skład zaopatrzeniowy dla restauratorów, pełen niezliczonych fantastycznych gadżetów, narzędzi, przyborów i przeróżnych błyskotek – wielkich, błyszczących, miedzianych czajników, turbotières, garnków do gotowania ryb i kurczaków, patelni o niecodziennych formach, malutkich drewnianych łyżeczek i olbrzymich łopatek do mieszania, monstrualnych mis na sałatę, wszystkich kształtów i rozmiarów noży, tasaków, foremek, półmisków, trzepaczek do jaj, misek, łopatek do masła i mamucich tłuczków.”*
Gdzie nas jeszcze nie było? Na Ru de Lu (81 Rue de l’Université)! To tam mieszkała przecież Julia wraz ze swym mężem. Kiedy po długim romantycznym spacerze z moim kochanym mężem (chciał ze mną dreptać tylko po to, bym zobaczyła budynek, jakich wszędzie pełno), stałam jak zaczarowana przed kamienicą, w której powstało tyle niesamowitych potraw i wyobrażałam sobie jak cudownie byłoby mieszkać w takim miejscu, przypomniały mi się też wszystkie przeszkadzajki, o których pisała Julia.
„Budynek nie miał centralnego ogrzewania, był więc zimny i wilgotny jak grób Łazarza. Nawet w domu nasze oddechy zamieniały się w obłoki pary (…). Ładna była z nas para: Paul siedział w swojej chińskiej zimowej kurtce między brzuchatym piecykiem a lampą z czterdziestopięciowatową żarówką i czytał. Ja, przyodziana w uroczy ocieplany płaszcz, kilka warstw długiej bielizny oraz ogromne czerwone, skórzane buty, tkwiłam przy pozłacanym stoliku i zesztywniałymi palcami usiłowałam pisać listy na maszynie. Ach ten paryski glamour!”*
No to jeszcze, gdybyście mieli ochotę na kawę, odwiedźcie słynne Deux Magots lub też Café de Flore tuż obok i cieszcie się byciem w miejscu, w którym bywały niegdyś same paryskie sławy, a gdzie czas jakby na chwilę się zatrzymał.
„Zaczęliśmy od kafejki Deux Magots, gdzie zamówiliśmy café complet, zestaw śniadaniowy. Paul z zadowoleniem stwierdził, że od czasu jego ostatniej wizyty w 1928 roku nic się tu nie zmieniło. Krzesła wciąż były obciągnięte pomarańczowym pluszem, mosiężne kinkiety ciągle niewypolerowane, a kelnerzy ci sami. Kłębki kurzu w zakamarkach chyba zresztą też. Siedzieliśmy na zewnątrz, w wiklinowych fotelach, przeżuwaliśmy croissanty i patrzyliśmy, jak promienie porannego słońca ślizgają się po kominach.”*
No i gdyby Wam jeszcze gdzieś po drodze zostało czasu to odwiedźcie szkołę kulinarną Le Cordon Bleu – warto zaznaczyć, że Julia Child była pierwszą kobietą, która ją ukończyła. Mam nadzieję, że podobała Wam się wirtualna wycieczka po Paryżu, jak macie trochę czasu to ugotujcie sobie coś francuskiego i włączcie odprężający film (może Julie and Julia?). Bon appétit!;)
*Cytaty pochodzą z książki „Moje życie we Francji” Julii Child, Wyd. Literackie, 2010